Wspomnienia z Toskanii
Tekst przygotowany przez viaggio był bardzo pozytywnie oceniony w naszym konkursie.
Na początku są marzenia. Później przegląda się setki przewodników i map, planuje, pakuje się i w końcu przychodzi ten dzień, kiedy otwiera drzwi i wychodzi. Na spotkanie z przygodą…
Słoneczna Toskania. Aby się tam dostać, najpierw podróż samochodem: Czechy, Słowacja, słynna węgierska Route 86, Słowenia, Chorwacja, znów Słowenia gdzie zabawiliśmy kilka dni i… wreszcie Włochy.
Italia…Zachwycające krajobrazy, ocean zapachów i smaków ale i…kuriozalne dla Polaka zachowania i zwyczaje. Zapamiętajcie to słowo: SIESTA. Niech Wam się nie wydaje, że ma ono same pozytywne konotacje. Kojarzy się zazwyczaj z odpoczynkiem, nic nie robieniem, lenistwem – czyli co tu dużo pisać, kojarzy się DOBRZE. Ale… do czasu.
Chcecie załatwić pilną sprawę w banku? Może iść na pocztę, do pralni, zrobić zakupy w lokalnym sklepie czy może…zatankować paliwo? Jeśli trafiliście na godziny pomiędzy 13:00 a 16:00 – możecie zapomnieć. Tak naprawdę na prowincji siesta trwa zawsze wtedy, kiedy się tego chce – czyli może się zdarzyć, że zaczęła się wcześniej, bądź później się skończy… Można rwać włosy z głowy lub… zrewidować swe plany, przystosować się do miejscowego rytmu życia i spokojnie czekać. Rozumiem bank, urząd ale stacja benzynowa !? A co zrobić jeśli na dodatek zamykana jest o 20:00!? Oczywiście przy autostradach są stacje całodobowe, które rządzą się innymi prawami. Jeśli włóczysz się jednak po zabytkowych miasteczkach i mieścinach – komunikacyjny mainstream często jest Ci nie po drodze. Tak więc podążając nocą na południe – utknęliśmy gdzieś w górach Montefeltro z powodu wskazówki pokazującej zero w baku paliwa. Stanęliśmy na kolejnej zamkniętej stacji benzynowej, którą otwierano o godz. 7:00 rano. Była 3:00 – pozostało więc wyciągnąć z auta karimatę, śpiwór i rozejrzeć się za kawałkiem trawnika.
O godz. 7:00 nie było nikogo. 7:15 na stację przybyła pani, która głośno i soczyście dawała do zrozumienia, że musi się przebrać w urzędowy uniform, napić espresso i…można tankować do woli.
Teraz czas na doznania. Toskania… Nie będę szczegółowo opisywać cudów tu zgromadzonych, znajdzie je każdy w przewodnikach – lepszych, gorszych. Bardziej precyzyjnych, mniej, wszystko jedno, gdziekolwiek się tu pojedzie, trafi, na cokolwiek zagapi, będzie miło. Byle się nie śpieszyć i nie oczekiwać w potocznym tego słowa znaczeniu „ atrakcji” bo ich nie znajdzie. Najlepiej się włóczyć, bez zobowiązań, cienia przymusu, bez planu, od niechcenia… Sami zwiedzaliśmy tu wszystko po raz pierwszy z przewodnikiem w ręce – tyle, że tu za każdym tu rogiem, jest dzieło sztuki, na każdym kroku jest coś wartego uwagi…Pyszne jedzenie, doskonałe wino – czy można chcieć więcej?
Migawka pierwsza – Castglion Fiorentino. To nasze pierwsze spotkanie z miasteczkami Toskanii. Wychodząc z samochodu – uderza nas w nosy feeria zapachów kwitnących rododendronów. Zapach jest tak zniewalający, że wręcz otumania, nie pozwalając skupić się na niczym innym. Miasteczko jak setki innych – opasane murami, wąskie, brukowane i strome ulice, wysoka wieża starego miasta… Jednak, jako że pierwsze – na długo zapada w naszą pamięć. Naszpikowane zabytkami, zakonserwowane przez czas tkwi w swym miejscu niezmiennie przez stulecia i…żyje. Na ulicach między domami suszy się pranie, po wąskich uliczkach przetaczają się skutery i o dziwo – samochody. Z piekarni na rogu rozchodzi się zapach świeżego pieczywa, który wywołuje dziwne ssanie w naszych żołądkach… Z góry rozciąga się aż po horyzont widok z falującymi wzgórzami i miastami na wierzchołkach najwyższych z nich. Turystów jakoś nie widać – sami miejscowi. Posiłek przy charakterystycznym portyku i… czas w drogę.
Migawka druga – Montepulciano. To miasto zajmuje już miejsca niejednego przewodnika. Jest dużo większe, usytuowane na wąskiej grani stromego wzgórza, dookoła którego kilometrami ciągną się winnice. Jest tu też dużo turystów – słychać wiele języków świata. Montepulciano to miasto niemal w całości renesansowe. Co prawda powstało dużo wcześniej, jednak to w renesansie zostało przebudowane w obowiązującym stylu i w całości, w tym stanie tkwi do dziś. Jego jednolity zespół urbanistyczny sprawia wrażenie przeniesienia się w czasie. Oczywiście pomaga w tym przemysł turystyczny, który oferuje wiele, by właśnie tak było. Niezliczone ilości sklepików, lokali gastronomicznych czy warsztatów rzemieślniczych działa w swym miejscu od setek lat – nie zmieniając przy tym, o ile to oczywiście możliwe, swego wystroju. Zespół renesansowych pałaców i kościołów opasa labirynt wąskich uliczek, którymi – jeśli podąża się w górę – dochodzi się do Pizza Grande czyli rynku głównego, najwyżej położonego punktu miasta. Tu również toczy się normalne życie – jeżdżą legendarne fiaty 500 i skutery. W tym mieście można się naprawdę zatracić i spędzić w nim kilka dni, odkrywając ciągle coś nowego. My niestety nie mamy tyle czasu – próbujemy miejscowych specjałów Lardo – chleba ze słoniną, pesto, ziołami i oliwą sporządzonych według oryginalnej XVI-wiecznej receptury i podążamy dalej…
Migawka trzecia – Montalcino. Kolejne klasyczne toskańskie miasto na wzgórzach. Tym razem prawie w całości zachowało średniowieczny zespół urbanistyczny. Wewnątrz pełnego pierścienia murów miejskich, urocza plątanina wąskich uliczek z równie wąskim rynkiem, gdzie stoi ratusz. Obok pizzeria, gdzie pierwszy raz kosztujemy prawdziwej, włoskiej magrherity ciętej w trójkąty za pomocą zwykłych nożyczek… Na wzgórzu znajduje się rocca – średniowieczna twierdza, pod murami której miejscowe chłopaki grają, nie zważając na nic, w swoją calcio…Wewnątrz murów twierdzy ludzi jak na lekarstwo. Słychać za to donośne krakanie wron, które rozsiadły się na wieżach dookoła. Echo, potęgując ich krakanie powoduje ciarki na plecach… Średniowiecze nie chce puścić ze swych objęć. Zerkamy jeszcze na fascynujące panoramy winnic i gajów oliwnych i…wsiadając do naszego pojazdu z powrotem przenosimy się w XXI wiek.
Migawka czwarta – Talamone. To docelowe miejsce naszej eskapady, gdzie mieszkamy przez cały czas naszego pobytu w Toskanii. To małe, portowe miasteczko usytuowane na skalistym cyplu, na południowym krańcu gór Uccellina, ponad falującym Morzem Tyrreńskim. Czubek cypla wieńczy średniowieczna twierdza, jednak samo miasto jest dużo starsze – zostało założone przez Etrusków. Na północ od miasta ciągną się urwiste, strome klify parku narodowego Maremaa. Na południe natomiast teren się wypłaszcza i około 4 km dalej rozpoczynają się długa, kilkukilometrowa, piaszczysta plaża. Mieszkamy na campingu Talamone Village, usytuowanego na wzgórzu ze wspaniałym widokiem na zatokę, stare miasto i wyłaniającą się z morza olbrzymią górę Monte Argentario. Na campingu basen z ogromnymi palmami, sklep, restauracja, boiska, plac zabaw itd., czyli wszystko czego potrzebować może turysta na wakacjach. Zatokę Talamone upodobali sobie zwolennicy sportów wodnych, zwłaszcza tych gdzie chodzi również o wiatr. Wieje tutaj codziennie – stąd mrowie rozmaitych surferów, wind-surferów, kite-surferów…Ten wiatr podczas upałów nie jest taki zły.
Migawka piąta – Monte Argentario. To duża, stroma i wysoka (631 npm) góra wynurzająca się wprost z morza naprzeciwko zatoki Talamone. Była by wyspą, gdyby nie trzy groble, które łączą ją ze stałym lądem – tworząc półwysep. Środkowa grobla z miastem Orbotello – łączy się z górą mostem, pozostałe dwie są piaszczyste i porośnięte lasem piniowym. Monte Argentario wabi mnie już od pierwszego dnia pobytu. Nie będę ukrywał, że planowałem jej zdobycie rowerem jeszcze w Polsce. Wysokie temperatury jednak każą odwlekać zmierzenie się z wyzwaniem. Jednak któregoś dnia budzę się bardzo wcześnie i o godz. 6:30 już jadę. O tej godzinie powietrze jest jeszcze rześkie i można rozpocząć wspinaczkę bez katowania się. Na sam wierzchołek prowadzi kręta, czasami dziurawa, asfaltowa droga. Po drodze mijam klasztor, maszty stacji telewizyjnych Rai Way i docieram pod sam wierzchołek, gdzie siatka i napis: ZONA MILITARE. Teren wojskowy. Podziwiam więc niesamowite widoki na morze, wyspę Giglio i za chwile pędzę z zawrotną prędkością (max 56 km/h), pokonując strome zakręty w dół. Tuż po godz. 9:00 jestem już z powrotem i cieszę się, że moja rodzinka zasiada do śniadania..
Migawka szósta – Cosa. Monte Argentario połączone jest ze stałym lądem trzema groblami. Przy początku południowego półwyspu znajduje się cypel z miasteczkiem Ansedonia. Tam, na wierzchołku cypla odkryciem jest dla nas zespół ruin antycznego miasta Cosa, założonego w roku 273 p.n.e. Sam kompleks ruin daje wyobrażenie o wielkości dawnego miasta – trzeba przyznać, że było dość spore. U wejścia znajdują się mury zbudowane z olbrzymich, wyciosanych chyba przez cyklopy kamieni. Miejscami pozostały mury budowli, które jeszcze dziś mają ok. 8-miu metrów wysokości! Widać pozostałości forum, term i doskonale zachowane brukowane miejskie drogi. Brukowane, tylko że jeden kamień ma często około 0,5 – 1 metra wielkości. Wrażenie sprawia też strategiczne umiejscowienie miasta – z wierzchołka cypla widać morze na dziesiątki kilometrów…
Migawka siódma – Saturnia. Kolejny toskański cud natury. To siarczane źródła z gorącą wodą, która spływając wodospadami w dół – utworzyła kaskady naturalnych basenów skalnych. Ulgą dla duszy i ciała jest zanurzyć się w ciepłej wodzie cascate (jak brzmi ich włoska nazwa) i moczyć godzinami, przybierając różne pozy i pozwalając spadającej wodzie na masowanie wszystkich części ciała. Rozpłynąć się w błogostanie, czekając aż pomarszczą się opuszki palców a skóra stanie się aksamitna w dotyku. To nic, że zapach siarki jest trudny do zmycia przez kilka następnych dni, a ubrania w których tam przybyliśmy, nadają się już tylko do prania…
Migawka ósma – Pitigliano. Czytałem gdzieś, że zakręt, na którym po raz pierwszy staje się oko w oko z Pitigliano jest strasznie niebezpieczny dla kierowców. Jest w tym mnóstwo prawdy – to co z niego widać – jest tak niesamowite, że może nierozważnych doprowadzić do tragedii. Zatrzymując samochód na zakręcie ma się ochotę krzyczeć ze zdumienia i zachwytu. To, co ukazuje się naszym oczom jest czymś niewyobrażalnym, magicznym, niemożliwym wręcz, by istniało naprawdę. Widok miasta wznoszącego się strzeliście na pionowym, tufowym zboczu, wielkiego akweduktu i przyklejonych wręcz do pionowych skał domów – sprawia wrażenie olbrzymiej dekoracji filmowej z wielkim budżetem Hollywood. A jednak to rzeczywistość. To miasto istnieje naprawdę i żyją w nim ludzie. Jest wąskie – jak grań na której wisi i ciasne – uliczki zdają się jeszcze węższe. Jego wnętrze robi wrażenie, jednak widok z zewnątrz wręcz rzuca na kolana.
Migawka dziewiąta – Parco Naturale Della Maremma. Jeden z nielicznych, niezagospodarowanych odcinków włoskiego wybrzeża. Zamieszkany przez mnóstwo ptaków, dzików, półdzikich koni i lisów. O istnieniu tych ostatnich przekonaliśmy się dobitnie, o czym później. Park zajmuje obszar gór Monti dell’Uccellina, ciągnących się na północ od Talamone oraz moczary obok nich. Strome, pionowe klify schodzą tu wprost do morza, na północy parku znajduje się jednak wspaniała, kilkukilometrowa piaszczysta plaża. Aby się do niej dostać, przejeżdżamy na rowerach około 12 km od miasteczka Albarese, dokąd dojeżdżamy samochodem. Trasa rowerowa prowadzi północnymi krawędziami gór, jest płaska i doskonale oznaczona. Plaża – marzenie. Żadnych szpecących bud, knajp i całego tego turystyczno-komercyjnego folkloru. Tylko morze, góry i dzika przyroda. Gdy leżymy, aby schronić się przed słońcem, pod zaimprowizowanym z płachty biwakowej zadaszeniem – zakrada się do nas lis i porywa papierową torebkę z prowiantem. Na szczęście głośno reaguję i lis uciekając, zahacza o gałązkę, gubiąc większą część łupu. Dzięki temu nie umieramy tego dnia z głodu…
Migawka dziesiąta – San Galgano. Cysterskie opactwo Abbazzia di San Galgano jest jedną z największych we Włoszech budowli gotyckich. Właściwie nie budowlą, lecz ruiną – bez dachu, z nawami porośniętymi trawą, niebem i chmurami widocznymi przez rozetę. Budowla jest przez to bardzo romantyczna – zanurzona wśród pól i lasów jawi się z daleka niczym samotny statek na morzu. Odkąd w XV wieku popadła w ruinę, trwa w tym stanie do dziś. W jej wnętrzu znajduje się teraz scena teatralna, a główną nawę wypełniają niebieskie jak niebo zamiast dachu – krzesełka. Sceneria to nietypowa, ale zarazem niezwykle klimatyczna do wystawiania sztuk teatralnych, które od czasu do czasu mają tu miejsce. Stare mury i dekoracje pamiętają jeszcze wiek XII, zachwyca doskonale zachowany stan budowli i liczne detale architektoniczne. Można wręcz rzec, że kościół jest cały – brakuje mu tylko dachu nad głową. Łatwo tu wpaść w zadumę nad przemijaniem. Jakością budownictwa też.
Migawka jedenasta – San Gimignano. Czyli ujmując temat jak najkrócej – średniowieczny Manhattan. Strzelające pod niebo wieże nasuwają jednoznaczne skojarzenia z budowlami Nowego Jorku. Miasto pochodzi z VIII-go wieku, jest niesamowicie monumentalne, usytuowane na prowincji i doskonale zachowane. Co prawda z 72 wież, które kiedyś się w nim mieściły do dzisiejszych czasów przetrwało zaledwie 15 – i tak robi piorunujące wrażenie. Wieże stanowiły w przeszłości ostatni punkt obrony. Każda rodzina miała swoją. Gdy mury miejskie zostały sforsowane przez nacierającą armię – ostatnią deską ratunku było dla mieszkańców wejście do wysokiej, doskonale zaopatrzonej wieży, skąd mogli bronić się jeszcze przez długi czas. Wejście do wieży znajdowało się wysoko nad ziemią. Prowadziły do niego drewniane schody, które palono za sobą – uniemożliwiając jej zdobycie przez oblegające wojska. San Gimignano jest niewątpliwie perłą wśród toskańskich miast. Poprzez swoją niepowtarzalność ściąga rzesze turystów z całego świata. Mocna rzecz. Naprawdę warta uwagi i pobłądzenia wśród wąskich, zacienionych uliczek, gdzie na każdym kroku odkryć można jakąś perełkę. Zdumiewa jednolity, średniowieczny charakter miasta jak i jego stan, który można określić jako bardzo dobry.
Oczywiście naszych toskańskich migawek jest dużo więcej – Giardino dei Tarocchi, Capalbio, Magliano, Sorano, Sovana, Manciano, Montemerano…Gdyby opisać tylko to, co zobaczyliśmy i doświadczyliśmy podczas jednego wyjazdu – wyszedłby niezły tom. Właściwie o tym kawałku świata można napisać jedno – jeśli wyciągniesz aparat i skierujesz gdziekolwiek obiektyw – możesz powiedzieć: JEST DOBRZE. Mnogość miejsc, które czarują swym niepowtarzalnym klimatem jest taka, iż wystarczy na lata…Tego bogactwa nie da się doświadczyć, przeżyć, spróbować w czasie jednego wyjazdu. Jedno jest dla nas pewne: znaleźliśmy swoje miejsce, gdzie chcemy wracać tak często, jak to tylko będzie możliwe…
Tymczasem trzeba wracać do domu i…mamy problem. Uszkodzeniu w naszym bolidzie uległa skrzynia biegów. Ich zmiana jest bardzo utrudniona, czasami wręcz niemożliwa. Sprawdzając jednak ceny za ewentualną naprawę, decyduję się na desperacki krok – próbujemy wracać dokąd się tylko da. Byle do autostrady – tu po udanym wrzuceniu piątki, można jechać aż do następnego tankowania. Napiszę tylko, że było ciężko i kosztowało to mnóstwo nerwów. W słowackiej Żylinie autostrada się niestety kończy i zaczyna się koszmar – tiry, skrzyżowania, ronda, zatrzymywanie i ruszanie…Jednak udało się. Dotarliśmy do domu, po czym padłem i spałem przez dwie doby. Za wymianę sprzęgła na nowe zapłaciłem tyle co za pobyt we Włoszech. Ale… co tam. Pewno za rok pojedziemy tam znowu…